Cud na rafie

W dniu 4 czerwca 1979 roku jacht „Czarny Diament*” powoli zbliża się do cieśniny Bab - El - Mandeb. Z lewej strony widoczny jest brzeg Jemenu Południowego, a z prawej brzeg Etiopii. W najwęższym odcinku znajduje się wyspa Perim. W tym miejscu kończy się Morze Czerwone, a zaczyna Zatoka Adeńska. Do wyspy Perim mamy około 20 mil morskich. Jesteśmy na bardzo uczęszczanym szlaku morskim. Tu mijają się statki płynące z Oceanu Indyjskiego do Kanału Sueskiego i odwrotnie. Aby im nie przeszkadzać, żeglujemy pomiędzy głównym torem dla statków, a brzegiem Etiopii. Od godziny 14:00 wieje dobra siódemka. Na sztormowych żaglach halsujemy pod wiatr.
Wieczorem wiatr słabnie. Wieje już 5° Beauforta, ale morze nadal jest dość wzburzone. O godzinie 23:15 robię namiar na latarnię Perim. Przekazuję Bernardowi, który ma teraz wachtę, aby na zmianę wachty wykonać zwrot. O północy wachtę przejmuje Buba. Zwrotu nie wykonano.
5 czerwca.
Jest godzina 1:30 – nagle potężny huk! Wyskakuję z koi. Jacht wali kilem o skały. Nic nie widać. Potężne fale przewalają się przez pokład i zagłuszają nasze krzyki. Gdy oczy przyzwy­czajają się do ciemności, widać linię przyboju. Silnik pracuje wstecz na pełnych obrotach. Aby złagodzić fale, wylewamy olej za burtę. Niestety, niewiele to pomaga. Jedna z większych fal, kładzie jacht na prawą burtę. Przechył wynosi około 40 stopni. Wyłączam silnik. Bernard strzela czerwone rakiety. Buba uruchamia pławki dymne. Każdy z nas musi bardzo uważać, aby kolejna fala nie zmyła go za burtę.


O godzinie 4:05 pod jacht podpływa szalupa z niemieckiego statku „Primavera”. Po krótkim i żałosnym pożegnaniu Nowozelandczyk Gordon oraz amerykańskie małżeństwo Ian i Michael, które miało płynąc z nami do Kenii, opuszczają jacht. Niemiecki student Jan Harzem zostaje, mimo że tłumaczymy mu, jakie niebezpieczeństwa nas jeszcze czekają.
         Wy zostajecie, to i ja zostanę – zdecydowanie odpowiada Jan.
Zostało nas czterech i pies Burgas. Jedna z większych fal unosi jacht i przerzuca kilka metrów przez rafę. O godzinie 12:50 kolejna, potworna fala z wielką siłą uderza o jacht i „Czarny Diament” traci statecznik sterowy. W achterpiku, gdzie znajdował się wał steru, jest dziura o wielkości 40 na 50 centymetrów. A więc jacht nie ma steru. Całe szczęście, że otwór w dnie znajduje się w achterpiku, który jest przedzielony od reszty jachtu przegrodą wodoszczelną. Często sprawdzamy, czy do jachtu nie przedostaje się woda. Przechył wynosi już około 45 stopni. Przy takim przechyle trudno poruszać się po jachcie. Przybywa wody w zęzie. Szukamy przecieku, ale w takich warunkach ciężko coś znaleźć. Buba zaczyna pompować wodę z zęzy i po 10 minutach zęza jest pusta. Jednak nie na długo. Jeszcze raz dokładnie kontrolujemy każde możliwe miejsce pod podłogą. Jeden przeciek jest przy przejściu wałka sterowego przez gródź wodoszczelną, pomiędzy achterpikiem a kabiną rufową. Drugi jest prawdopodobnie pod zbiornikami paliwa.
Nie ma co już dłużej czekać. Na wszelki wypadek uruchamiamy tratwę ratunkową. Chwila niepewności ... i ulga. Tratwa szybko napełnia się powietrzem z butli. Mocujemy ją na grubej cumie do jachtu i przenosimy do niej dokumenty jachtu i załogi, sprzęt nawigacyjny, wodę, żywność i inne wartościowe przedmioty. Cały czas kontrolujemy wodę w zęzie. Nagle jedna pompa odmawia posłuszeństwa. Na jachcie panuje niesamowity bałagan. Pierze z rozerwanej poduszki jest wszędzie. Z dwóch uszkodzonych szafek, w których mieliśmy nasz prowiant, wysypał się ryż i makaron. Gdy Buba kończy czyścić pierwszą pompę zęzową, druga przestaje pracować. Zabieram się za czyszczenie zęzy. Najgorszy problem mamy z pierzem. Jesteśmy oblepieni, ubrudzeni i potwornie zmęczeni.
Do pustynnego brzegu Etiopii jest około 1000 metrów. Decydujemy się przetransportować nasze „skarby”, które mamy w tratwie na brzeg. Tam zostanie Jan z Burgasem, a my w trzech wrócimy z powrotem na jacht.
Zakładamy płetwy, maski i fajki i skaczemy do wody. Korzystny wiatr i fala pomagają nam w holowaniu tratwy. Na pustynnym brzegu Etiopii, gdzie tysiące krabów przygląda się dziwnym przybyszom, wyładowujemy nasz dobytek. Burgas rozgania kraby. Jan zostaje na brzegu, a my po krótkim odpoczynku wracamy na jacht.
Wody dalej przybywa. Pompy częściej odmawiają posłuszeństwa. Zaczynamy wylewać wiadrami. Po dwóch godzinach zażartej walki rezygnujemy. Dochodzimy do wniosku, że jacht nie zatonie, bo kilem i prawą burtą twardo opiera się na rafie.
Wieczorem morze jest już spokojne, jakby chciało powiedzieć: „Chłopcy dość tej zabawy”. Tak – morza nie da się oszukać. Jedno małe niedopatrzenie, jedna chwila słabości może przekreślić wszystko.
6 czerwca.
O świcie skaczemy do wody. Mamy niesamowite szczęście w tym nieszczęściu. Jacht leży na krańcu rafy, dwa metry od jachtu jest już głębokość 4-6 metrów. W lagunie, w obrębie około 40 metrów od jachtu, jest miejsce wolne od raf i skał. Średnia głębokość w tym miejscu to 5 metrów. To dobra wiadomość. Po dokładnych oględzinach kadłuba pod wodą, znajdujemy dwa pęknięcia w dnie przy kilu w części rufowej. Zabezpieczamy otwory i zabieramy się za wylewanie wody. Dalej korzystamy z wiader, gdyż pompy zapychają się bardzo szybko. Wyczuwa się duże napięcie. Wody ubywa. Milimetr za milimetrem, wiadro za wiadrem, ... setne, dwusetne, pięćsetne wiadro. Jest niesamowity upał. Brakuje nam już sił.
Burgas głośno szczeka. Musimy przerwać pracę, ponieważ do naszego dobytku na brzegu podchodzą jacyś ludzie. Płyniemy wpław. Okazuje się, że wizytują nas etiopscy żołnierze. Chcą nas zabrać do Assab. Tłumaczymy im naszą sytuację. Powołujemy się na Prawo Międzynarodowe. Panowie są bardzo mili. Po godzinnej dyskusji wracamy na jacht. Dalej wylewanie wody. Jesteśmy zmęczeni, ale wody ubywa. Jeszcze kilkadziesiąt wiader i widać zęzę, którą teraz możemy wyczyścić dokładnie. Morze dalej spokojne.
Wieczorem pierwszy od dwóch dni posiłek. Buba z Janem zasypiają przy herbatce. Wyglądamy niesamowicie. Pomazani farbą, olejem i smarem, a na dodatek solidnie pokaleczeni. Ciężko się domyć.

    7 czerwca.
Rano przychodzi oficer etiopski i oświadcza, że jeden z nas musi pojechać do Assab. Po krótkiej naradzie ustalamy, że pojedzie Bernard.
         Gdy będziesz wracał nie zapomnij o wodzie. Bywaj zdrów i do zobaczenia.
Zabieramy z brzegu nasz cały dobytek i Burgasa do tratwy i wracamy na jacht. Ponieważ bałagan jest niesamowity, po krótkim odpoczynku zabieramy się za porządkowanie jachtu. Pogoda nam sprzyja. Wszystkie mokre rzeczy rozwieszamy na pokładzie. Jan sprząta pod podłogą. Największy kłopot mamy z pierzem. Buba czyści zęzę, a ja pompy. Mimo dokładnego uszczelnienia dna, wody dalej przybywa. Co cztery godziny musimy pompować zęzę.
Krótki odpoczynek. Zastanawiamy się, jak ściągnąć jacht na głęboką wodę. Ciężko coś robić na jachcie, gdy przechył jachtu wynosi 45 stopni.
A więc do dzieła! Musimy zabezpieczyć jacht, zanim spłynie na głęboką wodę. Za barierą rafy jest wolna przestrzeń otoczona podwodnymi skałami i rafami, do których wiążemy sześć stalowych lin. Do lin przywiązujemy cumy. Liny stalowe stosujemy dlatego, że ostre krawędzie raf i skał dość szybko przetarłyby bawełniane i konopne cumy. Zakładamy maski, fajki i płetwy i skaczemy do wody. Sprawdzamy dokładnie, jak jacht leży na rafie. Okazuje się, że od głębokiej wody, dzieli go jedna większa skała. Nie na darmo wcześniej pracowaliśmy w kopalni na Śląsku – teraz zaczyna się nasze „fedrowanie” na rafie. Aby skuć rafę, wykorzystujemy wszystkie możliwe narzędzia. W ruch idzie siekiera, duży młot, łom. W pewnym momencie przypominam sobie, że mamy specjalne harpuny na wielkie ryby. Na ocynkowanej rurze – o długości 2 metrów i średnicy 25 milimetrów, zamocowany jest 40-centymetrowy grot. Używając harpunów nie musimy już za każdym razem nurkować. Kucie samej wapiennej rafy nie stwarza problemu. Widać wyraźny postęp. Problem zaczyna się dopiero, gdy dochodzimy do twardego skalistego podłoża. Uczymy się, jak kuć, aby odleciał większy kawałek skały. Niestety pęka pierwszy grot. Na szczęście mamy ich jeszcze siedem. Zakładamy następny grot i ze zdwojoną energią zabieramy się do dalszego kucia. Jeden kuje, drugi usuwa wykute kawałki. I po 15 minutach zmiana. Napięcie rośnie. Kil jachtu opiera się jeszcze na małej skałce. Kilka mocnych uderzeń i jacht spływa na głęboką wodę. Szybko wskakujemy na jacht i wybieramy wszystkie sześć cum. W myśl zasady „od przybytku głowa nie boli”, decydujemy się założyć sześć dodatkowych cum. W sumie jest ich dwanaście i tak zamocowanych, żeby zawsze można było ustawić jacht dziobem w kierunku wiatru.
Co za miłe uczucie – jacht lekko kołysze się na fali. Nareszcie można swobodnie poruszać się po pokładzie. Wieczorem wieje silny wiatr z południowego-wschodu. Za rafą jest już bardziej spokojniej, gdyż fale tracą swą siłę na rafie. Z Janem sprzątamy naszą suchą odzież i pościel z pokładu, Buba przygotowuje obiado-kolację. Wyraźnie widać, że mamy większy zapał do pracy. Dzisiaj nie jesteśmy tak zmęczeni, za to bardziej rozmowni. Nawet Burgas figluje na pokładzie. Musimy wreszcie zadbać o siebie. Myjemy się starannie w słonej wodzie. Mydło niewiele tu pomaga, bo nie chce się pienić. Bardzo brudne miejsca udaje się nam zmyć „Ludwikiem” do mycia naczyń. Zeschniętą farbę ścieramy pumeksem. Na koniec, rany przemywamy spirytusem; piecze, ale można się do tego przyzwyczaić.
              Gdy Jan z Bubą zasypiają, staram się spisać dokładnie smutne, ale prawdziwe wydarzenia. Myślami wracam do kraju. Co porabiają moje dzieciaki i żona Barbara? Zdaję sobie sprawę z tego, że Basia teraz nie będzie miała łatwego życia. Tysiące spraw przychodzi mi do głowy. Najważniejsze pytanie, które teraz mnie dręczy, to – czy jest jakaś szansa na wyrwanie „Czarnego” ze szponów rafy? Jak przeciągnąć jacht przez rafę? Czy mamy szansę na holownik? Głównym problemem jest woda i wyżywienie. Dużo produktów, które były pod kojami uległo zniszczeniu. Mamy bardzo dużo konserw, ale w jakim one są stanie? I znowu myślami wracam do kraju. Przestań się rozklejać.
8 czerwca.
Po skromnym śniadaniu udajemy się na podwodny rekonesans. W odległości 800-1500 metrów od etiopskiego brzegu ciągnie się rafa o długości ponad 7 mil morskich, jej szerokość waha się od 30 do 60 metrów. Przy wysokiej wodzie nad rafą jest średnio 80 centymetrów wody. W lagunie jest dużo pojedynczych raf o wymiarach 5 x 10 metrów.
Pływamy po Morzu Czerwonym, gdzie szczególnie na rafie i w lagunie tętni intensywne życie, a na brzegu nie zobaczysz ani jednego zielonego krzaczka, tylko piaski, piaski i piaski. Mijamy dużo ryb o niesamowitych kształtach i kolorach oraz piękne korale – jedne z nich podobne do dużych grzybów, inne przypominają wachlarz, a jeszcze inne wyglądają jak bukiet kwiatów zanurzony w akwarium, wokół którego pływają malutkie rybki. Obraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Dostrzegłem pierwszą langustę. Podniecony Buba coś pokazuje. Podpływam bliżej. Spod małej rafy niewielka ośmiornica swoim ślepiem uważnie nam się przygląda. Naraz wszystkie ryby chowają się w rafie. To groźna barakuda o długości około półtora metra sieje postrach w tym milczącym świecie. Zrobiła i na nas wielkie wrażenie. Barakuda zatrzymuje się w odległości 3-4 metrów. No ..., jej pysk usiany ostrymi zębami nie wygląda sympatycznie. Mam wrażenie, jakby chciała nas poinformować: „To moje terytorium. Zwiewajcie stąd!”. Właściwie to teraz zaczyna się nasza wielka przygoda. Dalej penetrujemy rafę. Odpłynęliśmy od jachtu ponad dwie mile i przejścia nie znaleźliśmy. Wracamy powoli na jacht. Znajoma nam barakuda, w przyzwoitej odległości, płynie za nami. Kiedy wychodzimy na pokład widzimy, że nasza nowa znajoma zadomowiła się na stałe pod tratwą. Przy kawce dzielimy się naszymi wrażeniami z Janem.
         Jutro ja płynę z wami – zapowiada Jan.
         Nie ma problemu – odpowiadam.
Następnie Jan zdaje sprawozdanie z przeglądu wyżywienia. Straty są bardzo duże, ale mamy jeszcze prowiant na dwa tygodnie. Na początku musimy zjeść ziemniaki i jajka, bo w tym klimacie długo nie wytrzymają. Problem będziemy mieli z wyżywieniem dla Burgasa. Konserwy mięsne możemy otwierać co drugi, trzeci dzień i wtedy Burgas będzie miał mięsiwo. W inne dni będzie jadł to samo, co my. Mamy jeszcze jeden problem – kończy się powoli nafta. Wystarczy na pięć, sześć dni, a na brzegu nawet gałązki nie znajdziesz.
10 czerwca.
Już o godzinie 8:00 temperatura w kabinie nawigacyjnej wynosi 35°C; to co dopiero będzie w południe. Około godziny 9:00 Jan robi alarm. W naszym kierunku płynie łódź. Kiedy podpływa bliżej, okazuje się, że jest to łódź desantowa. Przyglądam się przez lornetkę. Na mostku obok kapitana stoi Bernard. A więc może ... ? Łódź zatrzymuje się w odległości około 30 metrów od rafy. Po chwili z łodzi spuszczają na wodę gumowy ponton, następnie do pontonu ładują grubą linę i podpływają pod jacht.
         Czołem chłopcy!
         Czołem Bernard!
         Musimy się spieszyć, bo mamy tylko godzinę czasu. Mam dla was 50 litrów wody. Tylko tyle udało mi się załatwić.
No to do dzieła!
Grubą linę, dostarczoną z łodzi, wiążemy dookoła kila, a jej koniec przekazujemy na łódź; tą liną będziemy ciągnąć jacht przez rafę. Drugą cieńszą linę mocujemy na topie grotmasztu; tą liną zrobimy przechył jachtu. Uzgadniamy sygnały i Bernard z żołnie­rzami wraca na łódź. Po zamocowaniu i odpowiednim wybraniu lin zaczyna się pierwsza próba. Niestety, pomimo kilku następnych prób, nie udaje się nawet wciągnąć jachtu na rafę.
Łódź, a wraz z nią Bernard, którego uczulamy na wodę i naftę do kuchenki, odpływają. Kilka godzin zajmuje nam ściągnięcie jachtu na głęboką wodę. Buba siedzi w wodzie i mocuje cumy do rafy, a ja z Janem wybieramy je przez kabestan. Powoli jacht wraca na starą pozycję.

I znów „dzień jak co dzień, zwykły dzień jak co dzień” – tylko, że na rafie. W silniku była woda morska. Spuszczamy ją i dwukrotnie przemywamy wodą słodką, a następnie zalewamy olejem. Konserwujemy wszystkie części zapasowe do silnika. W akumulatorach też była słona woda tak, że nadają się tylko na złom. Cztery aparaty fotograficzne również do wyrzucenia. Straty ogromne, ale najważniejsze, że mimo wszystko jesteśmy zdrowi i „Czarny Diament” unosi się na wodzie. Jeszcze raz szukamy przejścia na głęboką wodę – niestety, bez powodzenia.
14 czerwca.
W godzinach rannych przypływa następna łódź desantowa, tym razem już z większym silnikiem. Bernard dostarcza nam kolejne 50 litrów wody. Zabieramy się do roboty. Znowu zakładamy liny, jak przy pierwszej próbie. Niestety – nic nam się nie klei. Dwukrotnie liny wkręcają się w śrubę łodzi desantowej. Po kilku nieudanych próbach rezygnujemy. W momencie, gdy zwalniamy główną linę, na łodzi dano komendę:
         Całą naprzód!
Trzask i grot łamie się w dwóch częściach, jeden metr nad pokładem i pod salingiem. Bernard wraca do Assab, a my zostajemy w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Po trzech godzinach potwornego wysiłku wyrzucamy połamany maszt do wody. Próbujemy jeszcze ściągnąć jacht na głębszą wodę. Niestety jesteśmy już wykończeni.
Kiedy leżę na koi, płaczę. Jacht bez grotmasztu, steru, dziura w bakiście rufowej i do tego silnik nie działa. Czy jeszcze coś cholernego może mnie spotkać na tej okrutnej rafie? Po chwili przychodzi spokój. Trzeba walczyć do końca, nawet gdy szansa na uratowanie jachtu jest nikła.
15 czerwca.
O szóstej rano już jesteśmy w wodzie. Próbujemy ściągnąć jacht z rafy. Na przeszkodzie stoi mały, ale dość twardy koral, który po dwóch godzinach, wytężonej pracy, zostaje skruszony. I o godzinie 8:00 „Czarny Diament” jest z powrotem na wczorajszej pozycji.
Wieczorem wieje sztormowo z kierunku południowo-wschodniego. Jacht kołysze się bardzo spokojnie na fali.
Dochodzimy do wniosku, że nie mamy innego wyjścia. Trzeba kuć kanał i to w tym samym miejscu, gdzie jacht wszedł na rafę, ponieważ w tym właśnie miejscu część rafy została skruszona. Mamy już trochę doświadczenia w kuciu na rafie. Musimy wykuć najkrótszy kanał na świecie – tylko 30 metrów długości.
16 czerwca.           
Zdejmujemy okucia i windy fałowe z grotmasztu. Kilka godzin zajmie nam przepiłowanie w miejscu złamania. Teraz grotmaszt jest w trzech odcinkach. Musimy go później zabrać ze sobą i naprawić, gdyż o nowym nie ma co marzyć.
Zaczynamy kuć kanał. Ponieważ morze jest bardzo łagodne, wytyczamy linię kanału. Następnie próbujemy wszystkie dostępne nam narzędzia. Jednak najlepiej kuje się harpunami. Przy kuciu musimy uważać na ręce, Jan ma już spuchniętą lewą dłoń. Wieczorem jesteśmy bardzo zadowoleni, pierwsze dwa metry mamy za sobą.
16 dzień postoju na rafie.
Kompletny brak wiatru. Tak gładkiego morza dawno nie widzieliśmy. O godzinie 10:00 temperatura wewnątrz jachtu wynosi 40°C. Nawet przebywanie w wodzie nie przynosi ulgi. Wieczorem na jachcie pojawiają się komary. I teraz dopiero mamy dylemat: czy są to komary roznoszące malarię, czy nie? Dwa razy w tygodniu bierzemy profilaktycznie tabletki przeciw malarii, ale tak na wszelki wypadek staramy się wytłuc wszystkie komary. Właściwie, to dopiero teraz zaczynamy spotykać się z problemem chorób tropikalnych. Niestety, na głowie mamy również dużo innych i ważniejszych kłopotów.
Problem numer jeden to woda. Średnio wypijamy jej dziennie około 15 litrów. W gorącym klimacie, a szczególnie w naszych warunkach, gdy kilka godzin dziennie spędzamy w słonej wodzie, uzupełnianie słodkiej wody w organizmie jest bardzo ważne. Musimy ograniczyć wodę, ponieważ zostało nam jeszcze 60 litrów. Ustalamy, że jutro, skoro świt – Jan z Bubą popłyną na brzeg i udadzą się po wodę do pobliskiej wioski oddalonej około 10 kilometrów.
Następnego dnia, o godz. 5:15 Jan z Bubą zabierają kanistry i płyną na brzeg. Ja przez dwie godziny kuję rafę, a w ramach odpoczynku konserwuję sprzęt nawigacyjny.
Po sześciu godzinach chłopcy wracają bardzo wycieńczeni z jednym 10-litrowym kanistrem. Niestety, kanister jest już opróżniony do połowy, gdyż chłopcy wypili około 5 litrów wody po drodze. W wiosce przyjęto ich bardzo serdecznie. Pomimo, że sami mają kłopot z wodą, „sołtys” obiecał, że jutro dostarczą nam wielbłądem 60 litrów wody. Kiedy Jan z Bubą opuszczali wioskę, „sołtys” wspomniał, że ma nadzieję, iż po dostarczeniu wody mieszkańcy otrzymają „drobny” prezent.

Na drugi dzień w godzinach rannych otrzymujemy obiecaną wodę. Zgodnie z zapewnieniem danym „sołtysowi”, który osobiście na wielbłądzie ją nam dostarczył, wręczamy upominki dla mieszkańców jego wioski: 2 garnki, 2 flanelowe koszule, l parę butów, szufelkę do śmieci oraz 1 kilogram cukru. Obie strony są bardzo zadowolone z wymiany. Na koniec umówiliśmy się, że gdy będziemy potrzebować wodę, zostawimy kanistry przy ścieżce, po której codziennie chodzi miejscowy rybak i na następny dzień otrzymamy ten życiodajny płyn. Musimy ją jednak uzdatniać, bo niestety na czystą to ona nie wygląda.
19 dzień pobytu na rafie.
Wygląda na to, że termometr nam się zepsuł. O godzinie 1120 temperatura powietrza mierzona w cieniu, na pokładzie wynosi 54°C. Temperatura wody w lagunie 43°C. Niesamowity upał, a my kujemy kanał. Pracujemy w systemie zmianowym. Jeden kuje rafę, drugi odrzuca wykute kawałki rafy i skały kilka metrów od kanału, a trzeci obserwuje czy nie podpływa przypadkiem jakiś intruz. Już od dwóch dni, niedaleko kanału, kręci się dwumetrowy rekin.
Po dwóch godzinach wszyscy płyniemy na jacht. Czas na krótki odpoczynek oraz kawkę lub herbatkę. Często marzy się nam zimne, takie bardzo zimne piwko.
I znowu dwie godziny fedrunku. Robota jak w kamieniołomach, tylko że pod wodą. W dniu dzisiejszym mamy bardzo dobry postęp w fedrowaniu. Ponad dwa metry wykutego kanału. No, ale mieliśmy szczęście, ponieważ trafiliśmy na miękką rafę. Ważne, że mamy już 6 metrów za sobą. Do końca zostało jeszcze 24 metry. Po pracy dyskusja, jak na kopalni po szychcie. Jak się fedrowało i kto ile wykuł? Niestety pękły następne dwa groty. W tym tempie, za kilka dni nie będziemy mieli czym fedrować. Zastanawiam się, jakimi narzędziami kuć dalej. A może przecinak nabić na koniec rury?
Kończy się nafta. Dzisiaj herbatę gotowaliśmy na wodzie kwiatowej „Poemat”. Jedna mała butelka wystarcza na zagotowanie 4 litrów herbaty. Ostatnie papierosy. Trzeba wrócić do fajki.
Zastanawiamy się, co jest z Bernardem? Gdzie jest teraz i co porabia? Wiemy na pewno, że powrócił do Assab. Ale kiedy powróci na jacht?
W pierwszych dniach pobytu na rafie, byliśmy solidnie pokaleczeni. Szczególnie prawa noga Buby była mocno okaleczona. Po kilku dniach wszystkie rany zagoiły się, bez specjalnych naszych zabiegów. Codziennie po kilka godzin przebywamy w wodzie morskiej i być może morska sól jest najlepszym lekarstwem na nasze rany.
Wieczorem wybieram się na podwodne safari. Po godzinie udaje mi się wypatrzyć półmetrowego strzępiela. Poświęcamy jeszcze jedną butelkę „Poematu” i po godzinie Buba serwuje smaczną rybkę.
24 czerwca.
Wielkie podniecenie na jachcie. Oto w naszym kierunku płynie statek z biało-czerwoną banderą. Kiedy podpływa na odległość około pół mili od rafy, statek staje w dryf. Widzimy, jak z prawej burty spuszczają szalupę ratunkową. Morze jest bardzo spokojne. Za kilkanaście minut podpływają pod rafę. Buba wskakuje do wody, aby pokazać dogodne miejsce do przepłynięcia szalupy. No i za chwilę szalupa z „Ursusa” podpływa pod burtę „Czarnego Diamentu”.
         Czołem żeglarze!
         Czołem marynarze! Zapraszamy na jacht.
         Który z was ma łapę złamaną?
         To jakieś nieporozumienie, na razie wszyscy zdrowi.
         To co, płyniecie z nami do kraju? – pyta jeden z nich.
         Nie po to budowałem jacht, żeby go tutaj zostawić – odpowiadam.
         To nam się podoba. Chłopcy mamy dla was wodę i kupę żarcia. Jest kiełbasa i  chleb specjalnie dla was upieczony, przez naszego kucharza. Są również warzywa, owoce i konserwy. No i coś specjalnego na tą okazję – 10 butelek zimnego „Żywca” i trzy kartony papierosów.
         Panowie wybaczą – powiedziałem – ale nie będziemy czekać aż piwko będzie ciepłe. Często tutaj marzymy o zimnym piwku. Zdrowie !
Po kilkunastu minutach robi się na jachcie wspaniała atmosfera. Masa pytań i odpowiedzi. Zabieramy się szybko za pisanie, gdyż jest szansa na przesłanie listów dla rodziny i najbliższych. A marynarze z „Ursusa” też korzystają z okazji, aby popływać trochę w Morzu Czerwonym; biorą nasze maski, fajki i płetwy i płyną dokonać inspekcji naszego kanału. Po trzech godzinach żegnamy się jak starzy przyjaciele. Szalupa z „Ursusa” odpływa. Wspaniali są ludzie morza.
Po godzinie polski statek znika za horyzontem. Gdy tylko mijają pierwsze wrażenia, zabieramy się szybko za wyżerkę. Cóż za wspaniałe uczucie – pachnący polski chleb z masłem. pomidorkiem i polską kiełbaską! No i jeszcze skusił nas boczek. Jemy, jemy i końca nie widać. Jeszcze po piwku i dobry papierosek. Jesteśmy w dobrym nastroju. Wieczorem gramy w skata.
25 czerwca.
Już o szóstej rano zawzięcie fedrujemy. Po dwóch godzinach krótka przerwa na solidne śniadanie. I znowu do wody. Natknęliśmy się na bardzo twardą skałę. Ale dzisiaj nie ma dla nas twardych skał, po godzinie po skale nie ma śladu. Około godziny 11:00 następna niespodzianka.  Kolejny statek z biało-czerwoną banderą płynie w naszym kierunku. To „Janek Krasicki”. Po godzinie szalupa dobija do burty naszego „Diamentu”. Nie ukrywamy miłego zaskoczenia. Wczoraj wizyta z „Ursusa”, a dzisiaj odwiedza nas „Janek Krasicki”.
Okazuje się, że wiadomość o naszej tragedii dotarła do kraju. Dyrektor Polskich Linii Oceanicznych wydał polecenie, dla wszystkich polskich statków przepływających w tym rejonie, aby w miarę możliwości udzielono nam pomocy.
„Janek Krasicki” jest w drodze do Sudanu, tam w porcie Port Sudan statek ma zabrać ładunek do Europy. Agent PLO powiadomił już kapitana „Krasickiego”, że prawdopodobnie statek będzie czekał na redzie około 10 dni, aż będzie wolne miejsce przy nabrzeżu w porcie. Tak więc kapitan wpadł na pomysł: „będzie ćwiczebny alarm szalupowy, no i przy okazji udzielimy pomocy naszym żeglarzom”. Jak się dowiadujemy, to prawie cała załoga z „Janka Krasickiego” wyraziła chęć udziału w tym „alarmie”.
Ogarnia nas nutka wzruszenia. I znowu pytania i odpowiedzi. Otrzymujemy 150 litrów wody i dużo żarcia. I tym razem jest zimne piwko. Najbardziej ucieszyła nas wiadomość, że przywieziono nam 10 litrów nafty do prymusa. Część gości sprawdza nasz kanał. Kiedy wracają są pełni uznania.
         To naprawdę solidna robota – stwierdzają. Kuć kanał w tak prymitywnych warunkach.
Pierwszy Oficer Zygmunt Matejuk mówi do mnie:
         Jeśli chcesz wysłać jakieś telegramy, to się nie krępuj. Napisz treść i podaj adres. Za kilka godzin wiadomość dotrze do adresata.
Wysyłam więc jeden do Barbary, a drugi do „mojego” dyrektora kopalni „Moszczenica” – Władysława Chlebika. Powiadamiam go o naszej sytuacji i fedrowaniu na rafie.
Jeszcze przechodzimy badania lekarskie. Doktor Józef Bratkowski oświadcza, że chłopcy są „zdrowi jak dzwon”. Otrzymujemy lekarstwa i tabletki przeciw malarii. Jeszcze wpis do naszej „Księgi pamiątkowej”.
                                            Za rafą, 25 czerwca 1979r.
ZAWSZE STOPY POD KILEM!
                    Załoga M.S „Janek Krasicki”[ i jedenaście podpisów]]
Serdeczne pożegnanie.
Kiedy „Janek Krasicki” zamienia się w kropkę na widnokręgu, my wracamy do fedrowania. Wygląda na to, że sił nam przybyło. Kończymy pracę dopiero, gdy nadchodzi zmrok.
Dzisiaj jemy obfitą kolację. Zupa warzywna i dużo kiełbasy z chlebem, jest też kiełbaska dla Burgasa. Już dawno tak smacznie sobie nie pojadł.

26 czerwca

Tego dnia zaczynamy fedrować od szóstej rano.
Od dwóch dni jestem na wojennej ścieżce z rybą chirurg. Jest to niezwykle kolorowa ryba o długości około 40 centymetrów. Nazwę zawdzięcza temu, że w pobliżu płetwy ogonowej ma dwie płetwy boczne, ostre jak skalpel. Ponieważ kanał przechodzi przez terytorium „Doktor Fish”, moja znajoma odważnie mnie atakuje, kiedy zjawiam się tam. Gdy tylko spuszczę ją z oka, podpływa z tyłu i szczypie po nogach lub w tyłek albo atakuje skalpelem. Całe szczęście, że po kilku minutach rybka przestaje się mną zajmować. Powoli przyzwyczajamy się do tej zabawy. Kilka razy nosiliśmy się z zamiarem uśmiercenia jej, ale w końcu darowaliśmy jej życie. Musimy zachować ostrożność i zwracać uwagę na inne groźniejsze ryby. Codziennie, gdy zaczynamy pracę, bacznie obserwujemy czy na dnie nie ma szkaradnicy. Nie łatwo ją dojrzeć wśród korali czy skał. Zagrzebana w piasku jest ledwo widoczna. Szkaradnica uchodzi za bardzo jadowite stworzenie. Przypadkowe nadepnięcie na kolce umieszczone w płetwie grzbietowej może skończyć się tragicznie. Ciężko ją przegnać z naszego kanału. Wygnana, powraca po zakończeniu prac. Druga niebezpieczna ryba to zląkwa, czyli „Hogfish” lub bardziej popularna nazwa – skorpena. Ryba o dużej groźnej głowie nie wygląda zbyt sympatycznie. W jej kolcach znajduje się niebezpieczny jad. Skorpena jest lepiej widoczna pod wodą niż szkaradnica. Często w czasie pracy czujemy pieczenie. To wynik spotkania z meduzami. Do meduz przyzwyczajamy się dość szybko. Gdy poczuję pieczenie, wychodzę z wody i oparzone miejsce przemywam octem. Po kilku minutach pieczenie ustaje.
Czas na śniadanie. Dalej zajadamy się chlebem kiełbasą. Nie mamy lodówki. W tych warunkach wędliny psują się bardzo szybko. Nic nie może się zmarnować. Korzystamy z okazji, że mamy kapustę kiszoną w puszkach, więc Buba robi bigos.
Chyba rozsypał się worek z niespodziankami W naszym kierunku płynie jacht. Szybko okazuje się, że to jest „Les 4 Vent”. A więc odwiedza nas Jean Pierre Jacob, którego poznaliśmy w Sudanie. Gdy podpływają bliżej mamy następną niespodziankę, z naszym francuskim przyjacielem przypłynął również Bernard. W odległości około 200 metrów od rafy jacht staje na kotwicy. I za kilkanaście minut Bernard opowiada o swoich przygodach. Po powrocie do Assab nie miał nic do roboty. Nie powiadamiając władz portowych, zachodnio-niemieckim statkiem, dzięki uprzejmości jego kapitana, przedostał się do Dżibuti. Tam spotkał Jean Pierre, któremu powiedział o naszej tragedii. Obaj postanowili szybko działać. Po dwóch dniach dostali się do Admirała Francuskiej Floty stacjonującej w Dżibuti. Jean Pierre opowiedział admirałowi pokrótce historię o naszym przymusowym postoju w Erytrei i Etiopii. Następnie spytał, czy nie można byłoby helikopterem zdjąć jachtu z rafy. Projekt ten bardzo spodobał się admirałowi i obiecał nam w tym pomóc. Nie ukrywam, że ten pomysł i bardzo mi się spodobał. Na długie pogawędki nie mamy czasu, bowiem chłopcy muszą wracać do Dżibuti. Na koniec umawiamy się, że Bernard albo przyleci helikopterem, albo przypłynie z Jean Pierre z powrotem jachtem.
Kilka godzin po odpłynięciu „Les 4 Vent” słyszymy strzelaninę na brzegu. Jeszcze nie wiemy, że nieporozumienie na granicy Etiopskiej i Dżibuti przekreśli nasze szanse na szybkie opuszczenie rafy.
27 dzień pobytu na rafie.
Przy śniadaniu zastanawiamy się, co mogło być przyczyną tej strzelaniny? Czy czekamy na helikopter, czy kujemy dalej? To jest ciekawe, że po tak pomyślnej, wczorajszej wiadomości, Jan pierwszy mówi:
         Kujemy dalej.
Za kilkanaście minut jesteśmy w wodzie. W dniu dzisiejszym fedrujemy tylko cztery godziny. Po południu wieje silny wiatr z południowego-wschodu. Wysoka fala i słaba widoczność pod wodą utrudnia pracę. Wieczorem wiatr zmienił kierunek i wieje od lądu. Jest bardzo duszno. Na jachcie znowu pojawiają się komary. Mamy też afrykańskie muchy. Idą w ruch nasze packi na komary i muchy.
Jest pierwszy deszczyk. Staramy się nałapać dużo wody deszczowej i przy okazji pierwszy raz od dłuższego czasu wymyć się w słodkiej wodzie. Niestety po kilkunastu minutach koniec uciechy, deszcz przestał padać. W nocy wieje sztormowo z północnego-zachodu. Na cumach obracamy jacht dziobem do wiatru i fali.

Gorący wiatr pustynny niesie tumany pyłu. Pokład jest koloru czerwonego. Szkoda, że teraz nie pada deszcz. Przez dwa dni nie możemy fedrować. Na powierzchni wody unosi się dywan z czerwonego pyłu. Teraz rozumiem, dlaczego te morze nazywa się „Morzem Czerwonym”.
31 dzień pobytu na rafie.
Ponad osiem godzin spędziliśmy przy fedrowaniu. Cieszy nas, że widać wyraźny postęp. Już 14 metrów za nami. Dzisiejszy wieczór poświęcamy na lekturę i zaległe pisanie.
O godzinie 22:30 Burgas szczeka i szczeka. Wychodzę na pokład i staram się go uciszyć, lecz Burgas nie daje za wygraną. Jest również bardzo podniecony. Pyszczek jego jest skierowany w kierunku rafy i cały czas coś wącha. Tak jeszcze nigdy nie zachowywał się na jachcie. Po kilkunastu minutach, gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, widzę zarys łodzi za rafą. Buba i Jan też już są na pokładzie. Na łodzi nie pali się żadne światło. Zastanawiamy się, co to może być? Gdyby to przypłynął Jean Pierre, na pewno jacht miałby światła nawigacyjne. A może jakieś bandziory chcą nas złupić? Co robić w takiej sytuacji? Burgas przestał szczekać, ale jego mordka dalej skierowana jest w kierunku tajemniczej łodzi. Napięcie rośnie. Jedyna poważna nasza broń, jaką mamy, to rakietnica i podwodne kusze. Z pustymi rękoma nie mamy co siedzieć. Ja przygotowuję rakietnicę, a Buba z Janem kusze.
Zza chmur wyjrzał księżyc. W jego poświacie na moment zobaczyliśmy łódź. A więc to nie jest jacht żaglowy, tylko jakaś łódź motorowa. Co ona tutaj robi i dlaczego taka cisza? Nie mamy na co czekać. Trzeba działać z zaskoczenia. Ładuję rakietnicę i po chwili strzelam nad łodzią. Słychać start silnika. Kiedy strzelam następna rakietę widać, że łódź szybko oddala się od rafy. Oj, przydałaby się mała armatka lub jakiś pancerfaust.
Dziękujemy ci Burgasku, być może uratowałeś nam życie. W nagrodę otwieram jedną konserwę mięsną.
         Masz, jedz piesku, zasłużyłeś na dobrą wołowinę.
Zastanawiamy się, jak ta łódź podpłynęła tak blisko, że my nie słyszeliśmy pracy silnika. Prawdopodobnie silniki wyłączyli dość daleko od nas i potem łódź dryfowała w naszym kierunku. Takie rozumowanie upewniło nas, że to byli jednak jacyś bandyci, a nie przypadkowa łódź.
Od dziś w nocy pełnimy wachty.
32 dzień pobytu na rafie.
Jesteśmy zmęczeni nieprzespaną nocą. Ale właściwie, która tutaj noc jest przespana? Morze gładkie jak stół. Temperatura w kabinie nawigacyjnej wynosi 50°C. Wieczorem znowu komary. Dzisiaj słabo fedrowaliśmy. Im bliżej do pełnego morza, tym rafa jest twardsza. Mamy również kłopot z narzędziami. Zostały nam już tylko dwa groty. Jednak potrzeba jest matką wynalazków. Na koniec dwumetrowej rury nabijamy przecinak. Okazuje się, że po kilku drobnych usprawnie­niach jest to najlepsze nasze narzędzie do fedrowania. Oby tylko teraz była sprzyjająca pogoda.
33 dzień pobytu na rafie.
Od samego rana strasznie duszno. Koło jachtu powoli i majestatycznie płynie trzymetrowy rekin. Po dwóch okrążeniach jachtu obojętnie odpływa. Po śniadaniu zabieramy się do fedrowania. Po dwóch godzinach naszą pracę przerywa czerwona chmura unoszona na wodzie. Nic nie widać pod wodą, a więc czas przerwać robotę.
34 dzień pobytu na rafie.
Jacht „Les 4 Vent” płynie w naszym kierunku. Sto metrów od rafy jacht staje na dwóch kotwicach. Jesteśmy ciekawi, jaką przywiozą nam wiadomość. Niestety, te strzały na brzegu, które słyszeliśmy kilka dni temu, przekreśliły naszą szansę na wydostanie się z tej rafy.
Dowiadujemy się, że do nadgranicznej wioski Afarów i Issów wdarli się żołnierze etiopscy i zastrzelili kilkunastu jej mieszkańców. W odwecie żołnierze z Francuskiej Legii Cudzoziemskiej, stacjonującej w Dżibuti, wystrzelali żołnierzy etiopskich. I od tego momentu oba państwa są w stanie wojny.
Jean Pierre pragnie zostać z nami kilka dni.
         Nurkować nie umiem – stwierdza – ale będę serwował wam francuską kuchnię.
Bardzo ładnie to z jego strony. Cieszymy się, że będzie nam dotrzymywał towarzystwa.
Dzisiaj pracujemy na zwolnionych obrotach. Wieczorem przy smacznym francuskim winie, dzielimy się wrażeniami z ostatnich dni. W Dżibuti Bernard udzielał wywiadu do prasy o naszej katastrofie.
         Pytali się, co było przyczyną katastrofy? Powiedziałem, że powodem wejścia na rafę była awaria steru.
         Dlaczego nie powiedziałeś prawdy? – pytam.
Bernard się uśmiechnął i nic nie odpowiedział. Mimo, że jesteśmy na rafie ponad miesiąc, nigdy nie rozmawialiśmy o przyczynach naszej tragedii. Osobiście uważam ten temat za bardzo delikatny. Szczególnie tutaj na rafie nie ma co rozdrapywać ran. Najważniejsza teraz sprawa to wyrwać jacht z tej cholernej pułapki. Wiem, że przy nadarzającej się okazji na pewno wrócimy do tego tematu.
Jean Pierre zaprasza na „fasolkę po bretońsku”.
35 dzień pobytu na rafie.
Od samego rana ochoczo zabieramy się do pracy. Jan z Bernardem konserwują silnik. Ja z Bubą fedrujemy na rafie, a Jean Pierre zaczyna uczyć Burgasa francuskiego.
Odwiedza nas etiopski okręt wojenny. Dostarczyli nam 120 litrów wody. Kapitan ostrzega nas, że musimy uważać, bo otrzymali wiadomość, że jacyś piraci zapowiedzieli „wizytę” na naszym jachcie. Mówimy, że kilka dni temu odwiedzili nas już jacyś „goście”, ale po wystrzeleniu przez nas rakiet zwiali. Pytamy, czy nie mogą nam zostawić jakiejś armatki. Kapitan się śmieje. Na koniec mówi:
         Powiem wszystkim w Assab i okolicy, że jesteście uzbrojeni po zęby.
To ładnie z ich strony, że tak troszczą się o nas. Po odpłynięciu wracamy do zajęć. Zostało nam jeszcze 8 metrów kucia.
14 lipca.
Dzisiaj Święto Narodowe Francji. Na bezanmaszcie wywieszamy małą galę oraz francuską banderę. Pracujemy do godziny 14:00. Po wspaniałym obiedzie, do którego Jean Pierre zaserwował ostatnią butelkę francuskiego wina, mamy czas wolny. Zastanawiamy się, jak będziemy żeglować po zejściu z rafy. W Dżibuti Bernard zrobił ster awaryjny. Musimy go zamocować na pawęży rufowej. Druga sprawa – to na jakich żaglach będziemy żeglować? Grotmaszt jest w trzech kawałkach. Żagle możemy stawiać tylko na bezanmaszcie. Trzeba założyć sztag na bezanie. Już widzę, jak oszpecimy „Czarny Diament”. Ale to nie jest takie istotne. Najważniejsze, żeby ster i żagle pracowały.

Przez dwa dni pracujemy w czwórkę na rafie. Po tygodniowym pobycie Jean Pierre odpływa. Długo patrzymy na oddalający się jacht. Chyba każdy z nas marzy o tym samym. Czas już trochę pożeglować.
44 dzień na rafie.
Kanał jest już wykuty. Z listew robię ramę poprzecznego przekroju jachtu, od kila do linii wodnej. Ramkę obciążamy ołowiem w ten sposób, aby linia wodna była zanurzona około 10 centymetrów od lustra wody. Przy pomocy tej ramy możemy dokładnie sprawdzić kanał. Okazuje się, że poprawki w kanale zajmą nam jeszcze kilka dni. Największy kłopot mamy jednak z wyrównaniem dna.
22 lipca.
Dzień moich urodzin. Od dziś jestem czterdziestolatkiem. W domu Basia przygotowałaby dobrą wyżerkę. Może zagralibyśmy w brydża? No ..., nie rozczulaj się tak czterdziestolatku! Buba serwuje wspaniałe śniadanie. W prezencie otrzymuję butelkę „Napoleona”, paczkę tytoniu oraz kawałek skały z kanału na pamiątkę.
Ponieważ jest ładna pogoda, zaraz po śniadaniu zabieramy się do pracy. Budujemy wyspę. Większe „wyfedrowane” kawałki znosimy w jedno miejsce. Po dwóch godzinach powstaje mała wysepka, którą nazywamy „Burgas”. Może za kilka lat ta wysepka pojawi się na mapie Morza Czerwonego? Jeszcze raz sprawdzamy kanał. To bardzo ważne, żeby jacht przeszedł przez kanał bez problemów. Jeszcze musimy poprawić go w kilku miejscach.
         Na dzisiaj wystarczy – mówi Bernard. Trzeba uczcić twoje urodziny.
Po kolacji gramy w skata.

Cztery godziny zajmuje nam wyciągnięcie z wody grotmasztu w trzech częściach i zabez­pieczenie go przed wypadnięciem za burtę.
         Troszkę go skrócimy, pospawamy i będzie jak nowy – pociesza Bernard.
Jeszcze musimy wydobyć z wody urwany statecznik sterowy. Kiedy podpływamy bliżej statecznika, z dna podrywa się do ucieczki olbrzymia raja spłoszona naszą obecnością. Teraz trwa zażarta dyskusja, jak była duża: miała 4 czy 5 metrów? Statecznik wciągamy na pokład. Zastanawiamy się, co zrobić z tratwą? Jest już na wodzie 50 dni. Od dłuższego czasu, gdy ją napompujemy, to po kilku minutach uchodzi powietrze. Mimo kilku napraw powietrze nadal uchodzi. Skończył się klej. Decyzję zostawiamy na później.

Następnych kilka dni poświęcamy głównie na poprawki w kanale, zamocowanie awaryjnego steru i inne niezbędne prace.
28 lipca.
Morze jest bardzo spokojne. O godzinie 11:00 temperatura wody w lagunie wynosi 45°C. Jak tak dalej będzie, to możemy się ugotować. Nasze opalone ciała po wyjściu z wody wyglądają, jakby były posypane białym pudrem. To sól. Oprócz Morza Martwego, Czerwone jest najbardziej zasolonym morzem na świecie. Zasolenie Morza Bałtyckiego wynosi średnio 10 promili, natomiast Morza Czerwonego 41 promili. Po obiedzie krótki odpoczynek.
         Polski statek! – Jan krzyczy na pokładzie.
Tak! To polski statek płynie w naszym kierunku. To bardzo dobrze, bo kończą się już nasze zapasy wody i jedzenia. Robimy mały klar na jachcie i wciągamy spodenki. Po godzinie szalupa z m/s „Andrzej Strug”, pilotowana przez nas z wody, przepływa przez dziewiczy kanał. Fanfar i szampana nie było, ale za to zimny „Żywiec” był wyśmienity.
         To co, wracacie do kraju? – pyta Wiesław Kostecki – pierwszy oficer ze „Struga”.
         A dlaczego mamy wracać?
         W kraju martwią się o was. No chyba macie dość tej zabawy.
         Jeszcze nie. Kanał mamy już gotowy. Może za kilka dni dopisze nam szczęście i wreszcie uwolnimy „Diament” z tej pułapki – odpowiadam.
         To mi się podoba – mówi starszy mechanik Stanisław Szopa.
         Przywieźliśmy dla was żarcie i wodę.
         To pięknie z waszej strony, bo nasze zapasy są na ukończeniu – odpowiadam.
         Czy jeszcze coś potrzebujecie?
         Tak –
Robimy listę: nafta, baterie do latarek, łom lub rura z przyspawanym przecinakiem i kilka drobiazgów. Starszy mechanik z trzema marynarzami odpływają szalupą na statek. Pozostali marynarze płyną oglądać nasz kanał. My zabieramy się do pisania listów. Pierwszy oficer wpisuje się do naszej „Księgi Pamiątkowej”:
                           Pozycja jak wyżej [czyli Za rafą] 29.07.79
Oby jak najszybciej u celu.
                           Załoga M.S „Andrzej Strug
Marynarze, którzy wrócili z inspekcji naszego kanału są w pełni uznania dla naszego dzieła.
Pod wieczór wraca szalupa. Otrzymujemy zamówione materiały. Muszą szybko wracać, bo nadchodzi zmrok. Serdeczne pożegnanie.
4 sierpnia. To już 60 dzień pobytu na rafie.
Godzina 5:20, za trzy godziny wysoka woda. Na jednym wielokrążku i czterech kabestanach podciągamy jacht do kanału. Pogoda jest idealna. Wiatr od lądu i mała fala. Powoli jacht zbliża się do kanału. Buba obserwuje w wodzie, czy wszystko w porządku, a my wybieramy kabestany i wielokrążek. Czy zdążymy przejść? Każdy pracuje na pełnych obrotach. Gdy musimy zmienić liny, skaczemy wszyscy do wody. Łyk herbaty i dalej do kabestanów. Jacht jest w kanale. Jest wysoka woda. Znowu zmiana lin i wybieramy się dalej. Jeszcze pięć metrów do końca. Niestety woda opada. Tak mało brakowało do szczęścia. Zabezpieczamy jacht, aby nie tłukł burtą o rafę. Po sześć cum z każdej burty.
Ciężka noc, nikt nie śpi.
5 sierpnia. 61 dzień pobytu na rafie.
Gdy nadchodzi świt, dokładnie obserwujemy tyczki, które są wyskalowane co 5 centymetrów. Woda powoli się podnosi. I znowu za kabestany, niestety „Czarny Diament” jakby „przyrósł'” do rafy. Jest wysoka woda. Liny naprężone od ostatnich granic. Dziób jachtu jest już poza kanałem. Jedna z większych fal pomaga i wychodzimy z kanału. Jeszcze musimy pokonać odległość 35 metrów o zanurzeniu 2,40-2,60 metra. Okazuje się jednak, że pokonanie tego odcinka zajmie nam jeszcze pięć dni.
9 sierpnia. 67 dzień i ostatni.
Jacht wreszcie spływa na głęboką wodę, pod kilem jest 8 metrów. Jesteśmy szczęśliwi, ale to szczęście nie trwa długo. Musimy poczekać do rana, gdyż nadchodzi wschodni, spychający nas na rafę, wiatr. Wyczerpani do ostatnich granic skaczemy do wody, aby dodatkowymi linami zabezpieczyć jacht, przed ponownym wyrzuceniem na rafę. Na szczęście, po czterech godzinach wiatr siada. Po godzinie ciszy wieje wiatr zachodni. Wzrasta nasza szansa wydostania się nareszcie z tej rafy.
10 sierpnia.
Godzina 6:30. Jacht „Czarny Diament” bardzo powoli oddala się od przeklętej rafy. Wszyscy mają łzy w oczach. Jan skacze po pokładzie i wydaje dziwne okrzyki.
Musimy uczyć się żeglowania od początku. Płyniemy na bezanie i małym foku. Jacht nie reaguje na ster awaryjny. Przy słabym wietrze zwroty możemy wykonać tylko przy pomocy żagli. Najważniejsze, że oddalamy się od rafy. Buba przygotowuje śniadanie. Bernard jest za sterem, a ja z Janem klarujemy wszystkie liny.

O godzinie 11:20, w odległości około trzech mil od nas, przepływa statek. Wystrzeliliśmy trzy czerwone rakiety. Sygnały nie zostały zauważone. Dopływamy do trasy uczęszczanej przez statki. W odległości pół mili przepływa kolejny statek – francuski tankowiec „Rubis”. Niestety – na nasze czerwone rakiety również i on nie zareagował. O godzinie 16:00 płynie następny statek. Strzelamy znowu dwie czerwone rakiety. Zauważono je. Statek okrąża nas i powoli wytraca szybkość. Zatrzymuje się około 50 metrów od jachtu. Ze statku strzelają w kierunku nas rzutki. Jedna wpada do wody w odległości 10 metrów od jachtu. Buba skacze do wody. Na statku podnosi się krzyk.
         Uważajcie, bo tu są rekiny!
Buba wyciąga koniec rzutki i za chwilę wiążemy do niej cumę. Za pół godziny cumujemy do burty jugosłowiańskiego statku „Trast” z Jugolinii. Po drabince wchodzimy z Bernardem na pokład. Oficer prowadzi nas do kapitana. Wita nas średniego wzrostu szpakowaty mężczyzna.
         Kapitan Radmilo Stevanowic – przedstawia się. W czym mogę panom pomóc?
W telegraficznym skrócie mówimy o naszej przygodzie. Prosimy o wodę i o ile jest to możliwe, prowiant na 4-5 dni. Prosimy również o przesłanie wiadomości do Adenu i Dżibuti o naszej sytuacji, i że prosimy o wysłanie okrętu wojennego.
Kapitan przeprasza, że nie może wziąć nas na hol.
          „Trast” przewozi kontenery i płynie z szybkością 20 węzłów, a przy holowaniu jachtu z taką prędkością, można zatopić jacht – tłumaczy. Ze względów ekonomicznych wolniej statek nie może płynąć. Aden i Dżibuti zaraz powiadomimy. A teraz siadajcie na chwilę i napijemy się zimnego piwa, a ochmistrz przygotuje wam prowiant.
Co za ulga posiedzieć w klimatyzowanej kabinie. Kapitan jest bardzo zainteresowany naszym fedrowaniem na rafie.
         Szkoda, że nie mieliście dynamitu, szybciej ukończylibyście ten kanał.
Otrzymujemy 160 litrów wody, 100 butelek piwa oraz żywność na dwa tygodnie, jak również 10 rakiet białych i 10 czerwonych oraz dwie latarki z zapasowymi bateriami.
-To wam się na pewno przyda – drugi oficer wręcza mi dokładną pozycję z ostatniej chwili.
-Przepraszam za kłopot i dziękuję za wspaniałą pomoc.
Kapitan z uśmiechem na ustach mówi:
-Życie marynarzy na morzu jest czasami monotonne, więc jak jest okazja, to należy ten
czas sobie urozmaicić.
O godzinie 19:00 opuszczamy statek „Trast”, który powoli oddala się od „Diamentu”.
Nanoszę naszą pozycję na mapę. Jesteśmy na wysokości wyspy Perim. Mam nadzieję, że prąd, który za wyspą płynie w kierunku wschodnim, poniesie nas do Adenu.
Po pełnym wrażeń dniu przychodzi zmęczenie. Bernard przygotowuje wspaniałą kolację. Jest salami, ser, masło, pomidory i świeży chleb. Po kolacji Bernard z Janem idą spać, a my z Bubą wachtujemy. Musimy cały czas stać i bez przerwy rozmawiać, bo oczy nam się zamykają.
O 21:15 strzelam białą rakietę i oświetlam latarką żagle, bo w naszym kierunku płynie statek. Po kilku minutach statek zmienia kurs. Sprawdzam zęzę. Znowu wody przybywa. Po 15 minutach pompowania zęza jest pusta. 10 minut po północy strzelam następną białą rakietę i oświetlam żagle. Po kilku minutach znowu statek przepływa koło nas w odległości 200 metrów.
Musiałby być cholerny pech, aby teraz jakiś statek staranował „Diament”. Zastanawiamy się z Bubą, czy w ogóle widzieli nas na radarze.

O godzinie drugiej zmiana wachty. Bernard mówi, że dawno tak smacznie nie spał. Uczulam zmienników na sprawdzanie zęzy i na przepływające statki.
Zasypiam błyskawicznie. Po czterech godzinach zmiana. Pierwszy raz od dłuższego czasu przemywam twarz słodką wodą. Jak to mało do szczęścia człowiekowi potrzeba. Czuję wyraźnie, że siły wracają.
Korzystny północno-wschodni wiatr pcha „Diament” na wschód z szybkością 1,5 węzła. Do Adenu jeszcze daleka droga. Bernard zlokalizował przeciek. Woda przedostawała się przez silnik. Zakręcił główny zawór i po kłopocie.
Od rana zajadamy się smacznymi jugosłowiańskimi jabłkami. Wyraźnie poprawiły się nasze nastroje, nawet Burgas poweselał i zaprasza do zabawy. Na śniadanie jest jajecznica na boczku i dużo chleba z masłem.
Każdą wolną chwilę poświęcamy na odpoczynek, bo nie wiadomo, co nas czeka. Ważne, że powoli zbliżamy się do Adenu.
Płyniemy głównym szlakiem. Dużo statków mija nas z prawej i lewej burty. Obecność statków podnosi nas na duchu, ale nasza ograniczona zdolność manewrowania i brak świateł nawigacyjnych sprawia, że szczególnie nocą musimy być bardzo ostrożni.
Następna noc mija dość spokojnie, tylko dwa statki ostrzegliśmy białymi rakietami.

12 sierpnia.
Godzina 9:25 – w naszym kierunku płynie okręt wojenny. Strzelamy dwie czerwone rakiety oraz uruchamiamy dwie czerwone pochodnie. Jesteśmy bardzo podnieceni. Okręt okrąża nas i powoli wytraca szybkość. Zatrzymuje się w odległości 30 metrów od jachtu. Kapitan powiadamia nas, że jest to okręt Ludowo-Demokratycznej Republiki Jemenu.
My informujemy o naszej sytuacji i prosimy o hol. Każą nam czekać.
Czas się dłuży. Mija kilkanaście minut. Na pewno trwa narada, co mają z nami zrobić.
Kapitan pyta, jakiej narodowości jest załoga.
         Trzech Polaków, jeden Niemiec i pies z Bułgarii – odpowiadam.
         A z jakich Niemiec jest ten Niemiec?
Bez wahania odpowiadam, że z dobrych. Dalej czekamy w niepewności.
O godzinie 11:00 otrzymujemy hol, a 5 minut później płyniemy w kierunku Adenu z szybkością 8 węzłów. Na redzie portu Aden hol z okrętu wojennego przejmuje motorówka pilotowa. O godzinie 19:30 jacht „Czarny Diament” staje na dwóch kotwicach w odległości 50 metrów od nabrzeża Yacht Clubu w Adenie.
Kończy się dramat na Morzu Czerwonym. Po krótkiej sympatycznej odprawie celno-paszportowej szybko zasypiamy. Pierwsza solidnie przespana noc od dłuższego czasu.

Kilka miesięcy później, Ian Fleur w Stanach dostała list od Barbary z opisem dalszych przygód „Czarnego” i jego załogi. Początkowo nie mogła uwierzyć. Kiedy oboje z mężem opuszczali pokład, byli przekonani, że jacht wkrótce zatonie a wraz z nim i załoga.  Odpisała krótko: „To cud”.


...Pan cofnął wody gwałtownym wiatrem wschodnim, który wiał przez całą noc i uczynił morze suchą ziemią. Wody się rozstąpiły ... ( oni) zaś szli po suchym dnie morskim, mając mur [wodny] po prawej i po lewej stronie.[1]

No cóż, wody Morza Czerwonego nie rozstąpiły się. Trzeba było morderczej pracy i ogromnej determinacji, aby „rozstąpiła się” rafa. „Czarny Diament” przesuwał się po prawie suchym dnie (mając pod kilem dosłownie milimetry wody) a po prawej i lewej stronie mur rafy. Patrząc jednak z perspektywy lat można powiedzieć, że był to prawdziwy cud.

Kpt. Jerzy Radomski

[1] Biblia Tysiąclecia: Wj 14  (21-29). Pallottinum: Warszawa – Poznań 2000 (wyd. IV)